CO KRAJ TO OBYCZAJ - CIEKAWOSTKI KULTURALNE, OBYCZAJOWE, PODRÓŻNICZY SAVOIR VIVRE


Lovely Ghana





Ghana opisywana jest w przewodnikach jako najprzyjemniejszy do podróżowania afrykański kraj. Idealne miejsce dla tych, którzy po raz pierwszy wybierają się do czarnej Afryki. Friendly, laid-back, hassle-free and affordable, varied and compact, microcosmic taste of Africa. To najczęściej pojawiające się hasła opisujące Ghanę. Zdawało się, że po wizycie na kompletnie dzikim Madagaskarze, taka podróż będzie pójściem na łatwiznę. Wątpliwości rozwiały niskie ceny lotów, wysoka, jak na afrykańskie standardy, jakość dróg, a więc łatwy dostęp do wszelkich atrakcji i ich duże nagromadzenie.



O słuszności wyboru kraju przekonałam się już pierwszego wieczoru pobytu w Akrze. Niedrogie hotele w stolicach zwykle nie wzbudzają przyjemnych uczuć. Zawyżane ceny, niskie standardy, smog zatłoczonego wielkiego miasta. Raising Phoenix to jeden z budget choises w stolicy, planowałyśmy wyspać się, wyjechać, zapomnieć. Gdy taksówka zjechała z asfaltowej drogi zaczęłam wątpić czy hotel w ogóle istnieje. Przez parę minut było ciemno i wyboiście, hotel otoczony wysokim bambusowym płotem wyglądał na zamknięty. Ochroniarz jednak wpuścił nas przez uchylone drzwi i weszłyśmy do innego świata. Phoenix rozłożony jest na klifie, o który rozbijają się fale Atlantyku. Tarasy, stoliczki, punkty widokowe, zaciszne loże z bambusa, tęcza kolorów i właściciel – Brytyjczyk powitali nas w tym przedziwnym miejscu. W samym sercu pędzącego, czteromilionowego miasta, schowany za slumsową dzielnicą, stoi wypoczynkowy resort w plażowym, wakacyjnym klimacie, z leżakami, muzyką i bryzą z oceanu. Idealny początek podróży.
Sama Accra, jak na wielkie miasto sprawia kameralne i przyjazne wrażenie. Poza ciągłym „hello” nikt nie zaczepia przyjezdnych. Interesują się nami, owszem, ale zainteresowanie wynika tu z troski. Dokąd idziemy, czy trafimy, czy nam pomóc, zaprowadzić, doradzić? Cieszy ich nasz zachwyt Ghaną.



Przez liczne doświadczenia w podróży nabawiłyśmy się paranoi. Skoro nam pomagają, to zaraz wyciągną ręce po pieniądze, chcą nas oszukać, naciągnąć, wykiwać. A ci nie, uparcie i regularnie pomagają bezinteresownie. Podają prawdziwe ceny za przysmaki z ulicznych stoisk, transport, produkty w sklepach. Początkowo jesteśmy bardzo podejrzliwe, ale już po dwóch dniach ze znerwicowanych Polek, zamieniamy się w zrelaksowane i lekko spowolnione przyjaciółki Ghany.



Podróżowanie po kraju to czysta przyjemność. Panie sprzedające na ulicy smakołyki częstują nas, zanim zdecydujemy się na kupno. Przypadkowy współpasażer busa tro-tro płaci za nasze bilety i pomaga dostać się bo celu podróży po zmroku. Jadąca z nami shared taxi dziewczyna wsadza nas do taksówki i jedzie z nami do hotelu, żeby mieć pewność, że trafiłyśmy. Gdy szukamy sklepu w Akrze, właścicielka ulicznego stoiska zaczepia przechodnia i prosi żeby popilnował jej rzeczy, bo ona musi zaprowadzić nas do sklepu.
W podróży to właśnie ludzie tworzą klimat, bez przyjaznego otoczenia nawet najpiękniejsze atrakcje bledną. Ghana zdaje się mieć wszystko. Parki Narodowe, wspaniałe okazałe wodospady, rezerwaty zwierząt, nawet zabytki architektury. Projekty ekoturystyki powstają w coraz to nowych ważnych kulturowo punktach kraju. Każdy może zobaczyć jak powstają bębny, odwiedzić coco farm, pracować przy krosnach na których tka się tradycyjne kente.



Jadąc do Ghany bałyśmy się, że trzy tygodnie to za mało, żeby zwiedzić kraj, poczuć atmosferę, ale z dobrym planem jest to jak najbardziej możliwe. Ghana ma bardzo dobrze zorganizowany transport publiczny, lokalnymi tro-tro można dojechać wszędzie, omijając duże miasta. To właśnie na wsiach i w małych miasteczkach poznamy prawdziwą Afrykę, leniwą, autentyczną i piękną. W tym krótkim czasie udało nam się odwiedzić mało znane zakamarki kraju i wypocząć w wypieszczonych resortach wybrzeża.
Przewodniki nie kłamią, Ghana to kwintesencja Afryki, do której chce się wracać.





Jak z dziesięciu dni podróży statkiem na Madagaskar zrobiło się trzydzieści.

Czyli o tym jak ramadan, ryż, malaria i cyklon mogą pokrzyżować plany.


   Siedzimy na odrapanym dziedzińcu naszego podłego hoteliku w samym sercu Arushy, w Tanzanii. Poza nami mieszka tu liczna rodzina z Zimbabwe i kilku tanzańskich kupców. Niełatwo było znaleźć hotelik, w którym nie byłoby białego turysty, na szczęście 3 USD za noc odstraszyły wszystkich śmiałków pragnących wdrapać się na Kilimanjaro i tym sposobem trzy Polki wkomponowały się w simple life afrykańskiej codzienności.



   Po sukcesie "szczytowania" na Kilimanjaro delektujemy się zimnym piwem o wdzięcznej nazwie Kilimanjaro i planujemy dalszą podróż. Jedna z nas – Beata, kończy już swoje czarne wakacje i jutro wraca do UK, my tymczasem zamierzamy złapać towarowy statek płynący gdzieś na wschód i sprawnie dostać się na upragniony Madagaskar.
   Kilka dni zajmuje nam wytłumaczenie tubylczej ludności, że po pierwsze nie stać nas na samolot z Tanzanii na Madagaskar, z przesiadką w RPA (sic!), po drugie marzymy o podróży statkiem towarowym. W końcu, przymykając oko na nasze dziwaczne poglądy turystyczne, dostarczają nam niezbędnych informacji.
Zaprzyjaźniony misjonarz zabiera nas do portu w Dar Es Salaam, po krótkich poszukiwaniach odpowiedniego biura siadamy naprzeciwko uśmiechniętego Tańzańczyka w średnim wieku. Agent jest zafascynowany naszym pomysłem podróży statkiem. Klnie się na Boga (efekt asysty misjonarza), że wśród załogi nic nam nie grozi i że dotarcie na Madagaskar nie zajmie nam więcej niż 10 dni, wliczając w to przesiadkę na Komorach (czy ja w ogóle kojarzę taki kraj...?) Jakże dalekie było to od prawdy!
Niestety nie wiadomo dokładnie, kiedy statek wyruszy, zostawiamy więc numer telefonu i jedziemy do pobliskiej misji, gdzie ugoszczone w hoteliku siostry Rity spędzimy najbliższe dni. Tych dni okazuje się być pięć, każdego ranka dzwonimy do agenta, który twierdzi, że dziś wieczorem na pewno statek wypłynie, mamy czekać na cynk i gdy tylko będzie znana godzina włączenia silników, przyjedzie po nas taksówka. Gdy już nerwowo przestępujemy z nogi na nogę przy spakowanych plecakach, w recepcji rozlega się dźwięk telefonu, po czym siostra Rita wybiega przed hotel i z przykrością informuje nas, że to jednak nie dziś. Po trzecim dniu już nawet nie rozpakowujemy plecaków...
   Dnia piątego o ósmej rano agent przysięga na oczy matki, że statek wypłynie dziś o 15.00! Uwierzę, jak już na nim będę... W samo południe, wśród tumanów kurzu pod hotel zajeżdża rozklekotana taksówka, po wylewnym pożegnaniu z Ritą, ruszamy w stronę portu.
   Z naszymi arcyciężkimi plecakami wleczemy się ostatkiem sił na sam koniec portu, gdzie przycumowana jest nasza zardzewiała łajba. Aby dostać się na pokład trzeba przeskoczyć szeroką dziurę, w której chlupie Ocean Indyjski. Okazuje się, że poza nami nie ma tu innych pasażerów, jedynie załoga - około piętnastu pracowników. Niepokojące jest jednak to, że nie ma kapitana. Kiedy czerwona kula słońca chowa się za dachami budynków Dar es Salaam, zaczynamy się zastanawiać, czy aby na pewno jesteśmy na dobrym statku. Niestety, każdy zaczepiony przez nas marynarz wzrusza tylko ramionami, twierdząc, że nie ma pojęcia, kiedy wypływamy, w każdym razie raczej nie dziś. Jest piątek. Zwiedziłyśmy już cały statek, zaglądając do każdej kabiny, luku, kuchni i toalety. Kilka razy wyskakujemy na miasto aby uzupełnić zakupy. Co prawda jedzenie jest w cenie biletu, ale kuchnia będzie działać dopiero, gdy statek wyruszy.
Z jedną tylko książką - Imieniem róży, oraz jedną playlistą w telefonie, w sobotnie popołudnie zaczynamy się nudzić. Słońce grzeje niewiarygodnie, w kabinie dla załogi, czyli w naszej, stoi gorące powietrze, klimatyzacja zacznie działać, gdy ruszymy... Na pokładzie nie ma skrawka cienia. Ekscytacja wyprawą zaczyna powoli ustępować nerwowości, nadal nikt nic nie wie. Obiecane dziesięć dni liczymy już od wczoraj, choć do tej pory statek ani drgnął.




  W niedziele, w samo południe, otoczony świtą, na pokład wkroczył przystojny, śniady mężczyzna. Był to nasz kapitan. Poinformowany przez swoich asystentów, o obecności na pokładzie niecodziennych gości, uroczyście nas przywitał już w drodze na mostek kapitański. Choć nigdy na żywo nie widziałyśmy Malgasza, od razu wiedziałyśmy, że szef statku musi być obywatelem Madagaskaru. Miał proste krótkie włosy i lekko kośne oczy. Poza tym jako jedyny na całym statku mówił po angielsku, reszta załogi była francuskojęzyczna.
Tymczasem łajba coraz bardziej zapełnia się przeróżnymi towarami, pod pokładem układane są kolejne materace, wanny, meble, ogromne worki i niezliczone ilości pudeł. Wraz z pojawieniem się kapitana, na pokładzie zawitał pokarm, na swój teren wkroczył szef kuchni – również Malgasz. Ta dwójka i my to jedyni chrześcijanie na statku, całą załogę stanowią Komorczycy i Tanzańczycy, a więc muzułmanie.
   O godzinie 19.00 silniki zaczynają wyć. Jest na tyle ciepło, że postanawiamy zamieszkać pod gołym niebem, na najwyższym z trzech pokładów, tuż pod kabiną kapitana. Pierwsze dwadzieścia minut z wiatrem we włosach jest całkiem przyjemne. Zaraz potem pojawiają się mdłości. Towarzyszą nam one dokładnie do momentu zatrzymania statku. W międzyczasie udaje nam się, zupełnie przypadkiem, dowiedzieć o niewielkiej zmianie planów. Po drodze na Komory zahaczymy o Kenię. Dla jasności: Komory są na wschód od nas, zaś Kenia dokładnie na północ. Drobnostka.
Płyniemy do portu w Mombasie (drugi największy port w Afryce), gdzie zostaniemy doładowani dwustupięćdziesięcioma tonami ryżu.
   Nieprzewidziana wycieczka do Kenii jawi się jako ukojenie po osiemnastu godzinach żołądkowych harców. Marzę o stałym lądzie i nieruchomym horyzoncie. Z jakiegoś powodu jednak nie wpływamy do portu, lecz spuszczamy kotwice niemal na otwartym oceanie, przed nami tańczą w rozgrzanym powietrzu soczyste palmy rosnące na pięknej piaszczystej plaży.



   Okazuje się, że oto kończy się ramadan. Najbliższe trzy dni to czas zabawy, wizyt w burdelach, obleganie barów i wielki festiwal. W tym czasie muzułmanie nie pracują. Port zastyga w bezruchu. I my zastygamy, bez możliwości zejścia z pokładu.
Czas, zdaje się, też ma wolne, bo w ogóle nie posuwa się naprzód. Drugie czytanie "Imienia róży" nie dostarcza zbyt silnych emocji, czas wypełnia nam zabijanie na sobie malarycznych komarów, których w okolicach portu jest zatrzęsienie.



   Kiedy wreszcie święta się kończą i życie portowe zaczyna toczyć się na nowo, powoli wpływamy na teren Kenii. Gdy tylko dostajemy pozwolenia na wyjście na ląd, biegamy jak szalone po Mombasie. W tym czasie nasza dzielna załoga przygotowuje się do załadunku. Sądząc po metodologii, jaką obrali, może to potrwać dobrych kilka dni. Prace idą w tempie ślimaczym głównie dlatego, że czterdziestu Afrykańczyków patrzy jak czterech kolejnych ładuje ryż. Moim faworytem jest Kenijczyk z czarnym, gumowym czepkiem na głowie, zdziwiony, że mu gorąco.




   Ten niebywale długi postój to dla nas czas na psychiczne przygotowanie się do kolejnych czterech dób na rozszalałym oceanie – tyle ma potrwać morska droga na Komory. Zanim wyruszymy staramy się jeść na zapas, wkręcamy się do kuchni i dla wszystkich zainteresowanych robimy frytki. Chwała Bogu, nasz kucharz – chrześcijanin gotuje wbrew ramadanowi, więc od samego wypłynięcia z Tanzanii, w czasie gdy załoga na dywanikach kłania się Allahowi, my grzesznicy jemy.
Pięć dni – tyle trwała wizyta w Mombasie, planowany czas dotarcie na Madgaskar kurczy się w zastraszającym tempie.



   Gdy opuszczamy Kenię, zanim pojawiają się mdłości, mamy okazję obserwować płynącą tuż obok nas rodzinę delfinów. Po godzinie przyjemności przyjmujemy pozycję horyzontalną na najbliższe cztery dni. W tym czasie jemy po pół posiłku dziennie, a największym i najbardziej wymagającym przedsięwzięciem każdego dnia jest wyjście do toalety.
   W tym czasie robienie czegokolwiek jest absolutnie niemożliwe, nie da się czytać, spacerować, podziwiać widoków, ani nawet wypatrywać somalijskich piratów, którzy wyjątkowo upodobali sobie te okolice. W połowie drogi na oceanie szaleje taki sztorm, że spędzamy całą noc w kamizelkach, kurczowo trzymając się foteli. Fakt, że łajba staje dęba nie przeszkadza członkom załogi w trzaskaniu pokłonów do Allaha na dywaniku o piątej rano...
   Islamskie Komory witają nas przepięknymi egzotycznymi krajobrazami i niezbyt przyjaznymi mieszkańcami. Tu raczej na pewno nie spotkamy białego człowieka. Tu również wita mnie malaria, prawdopodobnie pamiątka po staniu w kenijskim porcie. Początkowo mamy nadzieję na pokładzie statku poczekać na kolejny transport, jednak gdy tylko pracownicy portu widzą białą kobietę w malarycznej gorączce, wyrzucają nas z portu.
   Monika tymczasem ratuje mój nędzny żywot spod ziemi wyciągając lekarza (jedynego na wyspie) – katolickiego misjonarza z Tanzanii. Po wielu godzinach poszukiwania jakiegokolwiek miejsca do spania trafiamy w jedyne bezpieczne miejsce – do misji właśnie. Przez kilka kolejnych dni poznajemy trudy prowadzenia parafii w absolutnie muzułmańskim kraju. Na każdej mszy jesteśmy szczególnie ciepło i uroczyście witane przez księdza Kongijczyka.
   Czas leci, na temat kolejnego statku nie wiadomo nic. Tymczasem dowiadujemy się, że Grand Comoro, czyli wyspa, na której przyszło nam zamieszkać, słynie, na całym świecie, z aktywnego wulkanu o sympatycznie brzmiącej nazwie Kartala – mającego krater o największej na Ziemi powierzchni. Brzmi zachęcająco. Siedzimy tu już tydzień i czekamy aż malaria zostanie uśpiona w mojej krwi końskimi dawkami afrykańskich medykamentów. Dnia siódmego, a jest to jednocześnie dzień urodzin Moniki, wprost od biesiadnego stołu wstajemy, aby nocą zdobyć szczyt wulkanu. Udało nam się zdobyć jedynego w kraju przewodnika (samodzielne odnalezienie drogi na szczyt raczej nie jest możliwe) i w srebrnej poświacie księżyca, podpierając się kijkami rozpoczynamy siedmiogodzinne podejście z poziomu morza na wysokość 2400 m. Wspomnę jedynie, że znacznie bardziej dało mi to w kość, niż sześciodniowy trekking na czubek Kilimanjaro...
   Po powrocie (cud, że żyję), czeka nas dzień odpoczynku przed wypłynięciem statku na Madagaskar!
Co prawda w nic już nie wierzę, ani w terminy, ani w zaplanowaną trasę, stawiamy się jednak grzecznie w porcie późnym popołudniem. Statek wypchany jest towarami po brzegi, mnóstwo ludzi wykupiło bilety na ten rejs, a zważywszy, że pływają tu tylko statki towarowe, pasażerowie próbują upchnąć się jakoś wśród nieprzebranych ilości dóbr. Poznajemy Południowego Koreańczyka i mieszkankę Sardynii, którzy podzielą nasze męki na tym kołyszącym się wraku, lokujemy się na pokładzie, mniej więcej na wysokości burty i całą noc czuwamy starając się nie skulać w otchłań oceanu.



   Choć bardzo marzymy, aby jak najszybciej znaleźć się na Madagaskarze, z ulgą przyjmujemy wiadomość o postoju na kolejnej wyspie archipelagu Komorów – Anjuan. Warunki podróży są tak uciążliwe, że odpoczynek na egzotycznej wyspie może przynieść chwilowe ukojenie przed ostatnim OS-em.



   Załoga twierdzi, że mamy tu spędzić tylko jedną dobę, ale nie spodziewamy się szybkiego wypłynięcia w morze. Jako, że mamy bilety, kierownictwo statku ma obowiązek opiekować się nami do momentu wpłynięcia do portu na Madagaskarze, oczywiście żadne przepisy nie regulują czasu, w jakim podróż powinna się zamknąć, może to więc potrwać nawet dwa miesiące.



   Mamy dostęp do czegoś na kształt prysznica w starych i brzydkich zabudowaniach portu, więc jest namiastka normalności, kiedy zaczyna się wyładunek tysięcy skrzynek z butelkami po coli spod pokładu, wypełzamy na eksplorację wyspy. Krajobrazy są urocze, ale niestety nic poza tym, jesteśmy głodni i zniecierpliwieni, ryż z kawałkiem ryby wyłowionej z brudnej portowej wody, nie zapewnia nam zbyt dużo energii, na wyspie nie ma bankomatu, więc przegrzebujemy plecaki w poszukiwaniu jakiejkolwiek waluty, którą można by wymienić w jedynym kantorze.


   
 Drugiego dnia włóczenia się po mieście trafiamy na jedną z hotelowych plaż, tu jest tak bajecznie, że nerwowe czekanie na dalszy rozwój wypadków zastępujemy beztroskimi szaleństwami w turkusowych wodach zatoczki.


   Dnia czwartego dostajemy cynk, że dziś wypływamy. Przygotowujemy się psychicznie, a także fizycznie, na męczącą podróż, kupujemy bagietki, rozkładamy legowiska i czekamy. Tyle dni byliśmy robieni w balona, że wydaje nam się niemożliwością, aby po raz kolejny coś miało się spieprzyć. A jednak. Godziny mijają i nic się nie dzieje. Nikt nie zamierza udzielić nam informacji, dlaczego nadal tu tkwimy, trafiamy wreszcie do dyrektora portu, który z przykrością przekazuje nam wiadomość o szalejącym nad Madagaskarem cyklonie. No nie, to już chyba są żarty. Inny pracownik portu, w ciemnym zaułku, szeptem mówi nam, że to nieprawda, po prostu właściciel statku sprzedał za mało biletów i czeka na pasażerów, jeżeli nikt więcej się nie zgłosi, wracamy na Grande Comore. Tego już za wiele! Z powrotem na Komory? Wykluczone, dotrzemy na Madagaskar, choćbyśmy mieli dopłynąć tam wpław. Awanturujemy się z każdą napotkaną osobą, aż po kolejnej dobie rozlega się warkot silników.
Podczas tego rejsu przysięgam sobie, że już nigdy, przenigdy nie wsiądę na statek. Śnię o stałym lądzie, ziemi, nieruchomym horyzoncie.
   Mamy płynąć kilkanaście godzin, kończy się na trzydziestu. Rankiem budzi nas Sun Choi – nasz Koreańczyk i wskazuje majaczące w oddali ciemne zarysy gór. To chyba... tak, to nasz ukochany, wymarzony Madagaskar!

   Trzydzieści trzy dni, zamiast planowanych dziesięciu. Wytaczamy się na brzeg, całujemy czerwoną ziemię i przepełnia nas bezgraniczne szczęście. Żadnych więcej łajb, żadnego kołysania i mdłości. Twardy grunt pod stopami, wreszcie.

   Madagaskar - piękny, wielki, zielony, pełen lemurów i egzotyki. Natychmiast po znalezieniu hotelu, planujemy dokąd pojedziemy. Siadamy nad mapą, szukamy miasta Nosi Be, w którym się znajdujemy i odkrywamy, że jesteśmy na malutkiej WYSEPCE tuż koło malowniczego Madagaskaru...




"SIKI NIE SIKI, NIE  O SMAK TU CHODZI LECZ O PROCENCIKI"
Salma Lagerlof. "Związki Niewidzialne".


Na każdej szerokości geograficznej, ludność opracowała własne metody produkcji napojów wyskokowych. W zależności od PKB, dostępności produktów, klimatu i upodobań podniebienia, trunki bywają mniej lub bardziej wyszukane.
Są na świecie miejsca, gdzie przygotowanie tradycyjnych napojów alkoholowych objęte jest tabu, procesy tworzenia są rytuałami, ich spożywanie odbywa się według ściśle określonych zasad.

W Mongolii w jurcie nomadów na pustyni Gobi, beczka z kumysem stała tuż przy wejściu, aby każdy kto wchodzi i wychodzi z jurty, nie zapomniał zamieszać mleka. Dostarczenie trunkowi tlenu pomaga w fermentacji. Picie kumysu odbywa się o określonej porze dnia. Miseczkę z napojem trzyma się w prawej dłoni, łokieć podtrzymując lewą ręką. Nie należy wypijać do dna. Pierwszą kroplę zawsze strzepuje się na ziemię - w podziękowaniu Matce Żywicielce. Ten napój robiony z mleka klaczy, to jedyny alkohol jaki mogą pić muzułmanie nie łamiąc prawa koranu.
Jako goście w mongolskiej jurcie na pewno będziemy mieli okazję spróbować tego niezwykłego napoju.
A jakie rarytasy czekają na nas w innych rejonach świata?
Nepal - do niedawna Monarchia Hinduistyczna, więc bezalkoholowa, oferuje cała gamę oryginalnych napitków. W zależności od tego w jakim regionie kraju się znajdziemy sklepy i restauracje będą kusiły nas raz piwem Everest, to zaś Annapurną - napojami lokalnymi na licencjach zachodnich. Właściwie nic ciekawego. Kiedy jednak wyjdziemy w góry, już pierwszego dnia trekkingu spotkamy rakshi. Ten lokalny napój alkoholowy produkuje się z ryżu i jego mini fabryczkę spotkamy w każdym szanującym się górskim domostwie. Smakuje jak rozcieńczony bimber i ma około 20 % alkoholu. Rakshi pije się w zasadzie na okrągło, przy świętach, rodzinnych uroczystościach oraz podczas wizyty gości. Możemy więc być pewni, że będziemy nią częstowani obficie niezależnie od pory dnia. Lepiej jednak nie brać przykładu z naszych tragarzy, którzy przed wyruszeniem w góry, o poranku potrafią wzmacniać się tą mało smakowita wódką. Na nas, przy wysokości ponad 4000 m może podziałać różnie....
Jeżeli znajdziemy się w zachodniej części Nepalu, w okolicy Annapurny, na pewno będziemy mieli okazję spróbować jabłkowej Brandy z Marphy. Jest to napój prawie niemożliwy do przełknięcia, paskudny i zabijający wszelkie receptory czuciowe w jamie ustnej. Jednak jej sława ciągnie się po całym subkontynencie indyjskim, więc nie skosztowanie jej byłoby nie lada faux pas.
Aby złagodzić żrący smak Marphijskiej brandy, możemy spróbować czegoś znacznie łagodniejszego, a nawet przyjemnego w odbiorze. Chhaang, czyli tybetański nektar bogów popularny jest w Himalajach indyjskich, Bhutanie, wśród nepalskich Szerpów oraz Tybecie, zwyczajowo nazywany jest piwem ryżowym. W okresie późnojesiennym nie dziwmy się, gdy podadzą nam go na ciepło w filiżance do kawy. Ma biały kolor, lekko drożdżowy smak, nieźle gasi pragnienie, a nawet potrafi nasycić puste trzewia. Trunek przyjemny i niegroźy pod względem zawartości alkoholu.

Afrykańczycy wymyślają najróżniejsze receptury aby alkohol stworzyć. U podnóży Kilimanjaro w niewielkiej wiosce porośniętej bujnie przez bananowce znajdziemy specyfik niezwykły. Na jednej z niepozornych drewnianych chatynek dumnie wisi odrapany szyld z napisem PUB. Przed okratowanym okienkiem, na elegancko zamiecionej glinie stoją dwa krzesełka i rozklekotana ławeczka. W ciemnej izbie dostrzegamy przez kratki dwie skrzynki z jakimś napitkiem. W suahili pytamy o piwo. Kobieta kręci przecząco głową i oferuje nam banana wine. Brzmi groźnie. W szklanych butelkach podobnych do tych z oranżadą usadowił się mętny płyn. Na etykietce soczysty pęk bananów. Pierwszy łyk jest zaskakujący, wykrzywia usta, nie wiem, czy to jest kwaśne, czy sfermentowane. Smakuje jak nadpsuty kompot z drożdżami o smaku bananowym. Trzeba z nim uważać, przy tym tropikalnym klimacie, może być niebezpieczny. Kiedy obiecujemy oddać butelki dostajemy parę butelek na wynos. Zamierzamy rozpropagować ten wynalazek w okolicznej misji katolickiej. Z banana wine, po otwarciu butelki nie należy się przemieszczać, wolimy, żeby dziwny osad pozostał na dnie...


PRZEZ ŚWIAT KOLEJĄ TRANSSYBERYJSKĄ

(...) Do tej pory nie wierzyliśmy poprzednikom podróżującym z Moskwy koleją transsyberyjską, że obcokrajowcom najczęściej podaje się ceny biletów znacznie przekraczające rzeczywistą ich wartość, ale kiedy w kolejnych okienkach słyszymy coraz to inną kwotę prosimy rodowitą Rosjankę o pomoc. Ta kupuje nam imienne bilety w pięć minut. Za pięciodniową podróż do Ułan- Bator płacimy po sto dolarów tyle, co za przejazd z Warszawy do Moskwy... Dla wygodnych istnieje możliwość kupienia biletu w warszawskim biurze podróży Inturist, za cenę dwustu sześćdziesięciu dolarów.  
Zbliża się upragniony moment zamieszkania w wagonie. Pół godziny przed planowanym odjazdem pojawia się ciuchcia, nasi nowi chińscy opiekunowie zbierają od wszystkich bilety, a my lokujemy się w przedziale.
Nie wypada narzekać, ale szczerze mówiąc, liczyliśmy na sześciodniową podróż obszczijem, z rozbawionymi rosyjskimi żołnierzami, a tymczasem Francuzi, Włosi, Chińczycy, Amerykanie, a w naszym przedziale Luksemburczyk. Trudno będzie przeżyć w tych okolicznościach jakikolwiek hard core. Pociesza mnie jedynie, że inni mają jeszcze lepiej. Pierwsza klasa to przedziały dwuosobowe, z prysznicem. Dobrze im tak!
Na dzień dobry odkrywamy w pociągu kipiatok i spożywamy, po „chinolku”. Pierwsza noc mija nam podejrzanie spokojnie, to dlatego, że wszyscy zrezygnowali z wieczorka zapoznawczego.
   Rano szybki prysznic w umywalce wielkości miseczki na ryż i można już trawić czas na podziwianiu zmieniającego się za oknem rosyjskiego krajobrazu. A no właśnie, ta nieszczęsna umywaleczka. Jedną ręką trzeba cały czas trzymać mały guziczek, żeby woda leciała, więc ręka ta wykluczona jest automatycznie z namydlania, szorowania, płukania i innych niezbędnych zabiegów. No więc jak, ja się Boga pytam, można cokolwiek tu zdziałać?! Szybko się okazało, że do wykonania najbardziej banalnej czynności higienicznej potrzebne są dwie osoby, w porywach do trzech.
Niezależnie od naszych małych trosk związanych z zachowaniem jako takiej higieny, żelazny potwór mknie naprzód z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Po kilku mniejszych postojach dojeżdżamy do Perm, pierwszego dużego miasta na trasie, od tego miejsca rozpoczyna się klimat tajgi syberyjskiej. Gąszcz potężnych, smukłych, bielusieńkich brzóz zasłania nam cały widok. Z grząskiego podłoża zdradliwej tajgi wystają, pochłonięte przez bagna, drewniane słupy, wraki samochodów, walące się domy, starcy i dzieci. Dla mieszkańców tego nieprzyjaznego środowiska syberyjskie lato jest często trudniejsze do przeżycia niż zima. Przez siedem miesięcy w roku cały ten teren skuty jest lodem, wielkie rzeki zamarzają często prawie do samego dna, tworząc szerokie, bezpieczne nawet dla przeładowanych ciężarówek, autostrady. Gdy w maju lód znika cały teren zamienia się w niepewne, bagniste pola, absolutnie nieprzejezdne dla żadnego samochodu. Jeżeli nie połknie nas, rządna nowych ofiar ziemia, możemy być pewni, że zajmą się nami niezliczone ilości, spragnionych świeżej ludzkiej krwi - komary. A te w sercu Syberii, osiągają wielkość spasionych na najlepszej, wysokokalorycznej paszy, wróbli.
   Około pierwszej w nocy przejeżdżamy granicę pomiędzy Europą i Azją. Cały przedział rozentuzjazmowanych Włochów czai się z aparatami na graniczny obelisk i... Ciemno, jak nie przymierzając w środku nocy na Syberii. Trudno, obelisk dorysuje się na zdjęciu flamastrem. Chwilę później dojeżdżamy do Ekaterinburga, to nasz pierwszy azjatycki przystanek.
   Sklepy czekają na nas z rozpostartymi ramionami, sam gmach dworca jest bardzo zadbany i jasno oświetlony. Tory biegną niemalże przez miasto, robi ono na nas znacznie lepsze wrażenie niż Moskwa, ale może to z powodu traumy spędzenia tam tylu strasznych dni. Reszta nocy mija bardzo szybko. Kolejny poranek i czekamy na Omsk, to znaczy ja czekam, bo Monika i Tomuś wyraźnie przerzucili się na pasożytniczo - wypoczynkowy tryb egzystowania. Boże, co za dramat, tutaj też nie ma słynnych, wysuszonych, solonych, śmierdzących trampkiem rybek. No i jak my, spragnieni badań terenowych etnolodzy mamy niby zanurzyć się w prawdziwym życiu naszej metalowej wioski na kółkach?!
Szczęśliwie pragnienie zatrucia się śniętym gupikiem zaspokaja kolejny krótki postój w Barabińsku. To miasto całe otoczone jest jeziorami, jedne ogromne, inne wielkości kałuży na parkingu. Rybki podobnież różnorodne. Szybciutko kupujemy kilka najbrzydszych i pędzimy wiaduktem z powrotem do pociągu. (Moja mała paranoja na każdym przystanku pojawia się w zakamarkach mózgu, jako obraz oddalającego się sennie pociągu, gdy mnie w nim nie ma). Rybna uczta polega na trzydziestominutowym obieraniu rybki i trzyminutowym jej pożarciu. Silną smrodliwość potrawy rekompensuje jej rzeczywiście bardzo dobry smak. Jest mocno słona, twarda jak podeszwa, jako zakąska - delicje!
Oczywiście rąk nie da się już domyć, dziwna i tajemnicza woń przeniknęła na dobre przez pory skóry, to nie przeszkadza nam jednak w intensywnym hazardowaniu się, uczymy się zasad tarota. Co było do przewidzenia, ponosimy druzgoczącą klęskę z międzynarodową drużyną zza ściany. Porażkę w porę przerywa wizyta w Nowosybirsku.
Tu gigantyczny dworzec, tłumy ludzi, kwitnie handel, każdy dokądś się wybiera, ruch jak w Rzymie - mimo, że jest już prawie północ. My już w pidżamach przedzieramy się przez zatłoczone perony.
   Nasza Monisia, jak to ona ma w zwyczaju, bawi się w samarytankę i szuka z naszym współspaczem pocztówek z widokiem miasta. Trudno młodzieńcowi wytłumaczyć, że instytucja widokówek w Rosji praktycznie nie istnieje. Ja w tym czasie z Tomkiem idę do jednego z dworcowych kiosków po zapasy pieczywa. W drodze powrotnej z trudem przedzieramy się przez miliony podróżnych, w końcu wkraczamy na peron, a tam...Jezusie Święty! To moja psychoza postanowiła objawić się w realu. Naprzeciwko miejsca, w którym według wszystkich znaków na niebie i ziemi powinien stać nasz pojezd, widzimy pana w odblaskowej kamizelce.
   Pytam go, gdzie pociąg do Pekinu, a ten dziarsko stukając młotkiem po jakimś wraku, z uśmiechem odpowiada: „on poszeł!” Myślałam, że chłopa zabiję. Podły kłamca. Dobrze, że nie znam rosyjskiego. Po dziesięciu minutach bezsensownego biegania po peronie tam i nazat wracamy do podłego kłamcy. Wygląda na mocno rozbawionego naszą tragedią, uspokaja mówiąc, że na pewno dojedziemy do tej naszej Mongolii. Co prawda nie wierzę w ani pół jego słowa, ale niestety tylko on jest w zasięgu ręki i raczej jest pracownikiem dworca. Przez radio wzywa naczelnika i twierdzi, że za chwilkę ktoś się tu po nas zjawi, mamy nie ruszać się z miejsca. Sam tymczasem znika w oddalającym się pociągu.
   Mija piętnaście ruskich minut, w głowie mam najbardziej katastroficzne wizje. Po doświadczeniach na moskiewskich dworcach, jestem pewna, że przy pierwszej nadarzającej się okazji sprzątną nas za pomocą kałacha i po problemie. Jesteśmy sami, sześć tysięcy kilometrów od domu, w samym sercu Syberii, w gatkach do spania, sandałkach, z nędzną garstką rubelków w ręku, z zerową znajomością języka. Czas na samobójstwo. Z barwnych wizji naszej rychłej śmierci, jakie malują się w mojej głowie, wyrywa mnie kroczący w nasza stronę rosły mężczyzna w mundurze strażnika, w ręku dzierży wielką pałę, (po co mu ona??) i radio. Już wie, co nam się przytrafiło i oczywiście pokłada się ze śmiechu. Co za chamy przebrzydłe, mnie chce szlag jasny trafić, a ci sobie teatrzyk urządzają. Twierdzi, że zaprowadzi nas do naczelnika dworca. Po jego mętnym spojrzeniu widzę, że łże jak pies. Ale zaraz, faktycznie wkraczamy do biura dyżurującego szefa. Tam mała imprezka, teraz przerwana krótką fala śmiechu, spowodowaną naszym dramatem, naturalnie. Pani naczelnik zbiera ode mnie wszystkie informacje, nie wiem
,
jak to robi, przecież z terminologii podróżniczej potrafię powiedzieć po rusku jedynie vagzał. Ona tymczasem robi trzy szybkie awanturki przez telefon i wysyła telegram do najbliższej stacji, tam Monika ma się dowiedzieć, że owszem żyjemy i spotkamy się za jedyne osiemset kilometrów, w Krasnojarsku. Kolejny powód do nerwów, jak ona, samiutka, samiuteńka, z trzema gigantycznymi plecakami, bez paszportu, w środeczku Rosji ma przeżyć dobę czekając na nas?
   Tymczasem rozbawiona obsługa nowosybirskiego dworca wmawia mi podstępnie, że wszystko będzie w porządku, a teraz zaprowadzą nas do dworcowego hotelu, gdzie „spokojnie się wyśpimy”(!). Jutro z samego rana wystawią nam darmowe bileciki i wio! Do Krasnojarskiego Kraju. Z tym hotelem to już troszkę przegięli, ja mam sto rubli w kieszeni, a oni mi tu jakieś luksusy proponują. Na moje protesty, pani odpowiada, że za to się nie płaci. Strażnik z pałą, za rączkę niemalże, prowadzi nas - turystów debili, do rzekomego hotelu. Widząc nasze przerażone gęby radośnie i z dumą zapewnia, że to wszystko za darmo. Teraz już wiem na pewno, że to perfidny spisek. Między Warszawą a Moskwą toczą się już prawie zbrojne bójki uliczne, a tu niby nam bezinteresowną pomoc oferują? Jasne! Zanim zdążyłam zaplanować ucieczkę jesteśmy w recepcji gostinicy, tu spisano nasze nazwiska z paszportów i wręczono kluczyk. „Komnata gbagųamb mpu”, słyszę od uśmiechniętej recepcjonistki. No ja widzę, że dworzec wygląda co najmniej jak kompleks królewskich pałaców, ale żeby od razu komnata..? Do dziś nie wiem, co o tym myśleć. Cały dworzec został wybudowany po dwutysięcznym roku, każda z czterech poczekalni jest wielkości pasa startowego na sporej wielkości lotnisku, z tym, że wszystko w przepięknych marmurach, pod złoconymi sufitami wiszą monumentalne kryształowe żyrandole. Poczekalnie wypełnione są podróżnymi czekającymi na swoje pociągi. Największa z poczekalni otoczona jest balkonem, w jego głębi znajduje się około trzydziestu drzwi. Jedne z nich to wrota do naszej komnaty...
Nie wiem już, czy bardziej szokuje mnie pachnący jeszcze nowością pokój, czekające na nas łóżka, czy okno wielkości całego mojego domu. Na ładnych parę minut odebrało mi mowę. Z wrażenia długo nie mogę zasnąć, poza tym przez całe cztery godziny snu towarzyszą mi koszmary sytuacyjne. Rano pędzimy do naczelnika, tam na szczęście wiedzą, kim jesteśmy (czyżby poprzednia zmiana zostawiła notatkę o dwójce głupich podróżnych w pidżamach?) Kolejne trzy awantury telefoniczne, pani dyrektor podaje mi słuchawkę telefonu, a tam Monika. Jeszcze nigdy w życiu nie ucieszyła mnie ta rozradowana gęba tak, jak teraz. Spotkamy się za około dwanaście godzin, oba te potężne dworce już nas dobrze znają, chyba nieczęsto zdarza się, że ktoś sobie do transsyba nie wsiądzie w połowie trasy. Pracownicy postawieni na nogach, gotowi do pomocy, ja w całym tym stresie zaczęłam nawet rozumieć mowę rosyjską. Ktoś prowadzi nas do kolejnych kasowych okienek, bez kolejki obsługują nas błyskawicznie i...już wskakujemy do pociągu.
   Podczas całego przymusowego pobytu w mieście nikt nawet nie spojrzał na nasze wizy, nie czepiał się, że podejrzanie długo przebywamy w Rosji, jak na tranzyt, nie zażądali okupu od polskiego rządu, cierpliwie słuchali moich polsko-ruskich neologizmów, a przede wszystkim nie umieścili nas w kołchozie w syberyjskiej tajdze. Teraz podróż upragnionym ruskim, zdezelowanym trupem. Wreszcie troszkę syfu pociągowego, lepkie od brudu siedzenia, zatęchłe zasłonki, wyłudzająca pieniądze załoga. Wszelki luksus pozostał daleko za nami.
   W naszym przedziale są ewidentne ślady czyjejś obecności, liczymy na podręcznikowego zbira, wlewającego w nas ruską wódę i palącego cuchnące zielsko. Ale, że wyprawa odbywa się, bez naszej zgody, pod hasłem obalania stereotypów, wchodzi uśmiechnięty, zadbany mężczyzna, około pięćdziesięcioletni. Z fascynacją wysłuchuje opowieści o naszej „szalenie zabawnej” przygodzie. Widok nędznych postaci roztapia jego syberyjskie serce, po dwugodzinnej drzemce przygotowuje dla nas dwie porcje swoich chińczyków, częstuje herbatą, ciasteczkami.
Dowiadujemy się, że Oleg jedzie do Krasnojarska, potem jeszcze dalej, na północ, do swojego miasta. Opowiada nam wiele ciekawych historii o Krasnojarskim Kraju, autonomicznym okręgu, większym od Polski ponad siedem i pół razy. Samo miasto ma około miliona mieszkańców, głównie Rosjan, na północ od Krasnojarska zamieszkuje kilka autochtonicznych małych narodów Syberii, Ewenkowie, Dołganie, Nganasanie.
Na obszarze Krasnojarskiego Kraju wydobywa się niemalże całą tablicę Mendelejewa, tu przez lata mieściły się największe ośrodki przemysłu zbrojeniowego Rosji. Dopiero dwanaście lat temu Krasnojarski Kraj przestał być obszarem oficjalnie zamkniętym. Do tego okresu nikt z zagranicy nie mógł się tu dostać, nawet mieszkańcy Rosji nie mieli prawa tu wjechać bez specjalnych zezwoleń i przepustek. Podobno też,  teren ten był mocno skażony radioaktywnie. Niby każdy o tym wie, ale bardzo dosadnie w ustach Rosjanina, brzmi zapewnienie, że nigdy żaden Rosjanin nie osiedlił się na Syberii dobrowolnie. Ci, którzy przyczynili się do przemysłowego rozkwitu miasta, to głównie potomkowie więźniów skazanych przez Czekę, Główny Urząd Polityczny i kolejne zmyślne instytucje Systemu. Jest tu też spora grupa Polonii, piękny Uniwersytet Krasnojarski i coraz więcej zagranicznych turystów. Nasz nowy przyjaciel opowiada nam szczegóły z życia w krainie wiecznej zmarzliny. Mówi, że ludzie mają się tu dobrze, to bogaty teren, przez ostatnie lata pojawiło się wiele nowych inwestycji, nie ma większego problemu z bezrobociem. Krasnojarsk cieszy się podobno dużą niezależnością od Moskwy. Tu życie toczy się z dala od wielkiej polityki, Oleg opowiada nam o „prawdziwym życiu”, jak on i inni mieszkańcy jego miasta nierzadko ze strzelbą w ręku muszą bronić swych domostw i rodzin przed wilkami, czy niedźwiedziami. Warto zaznaczyć przy okazji, że mieszka w bloku, w czterdziestotysięcznym mieście. Poznajemy też historię dwóch sąsiadów Olega, którzy trzy lata temu wyszli na grzyby. Rodziny już dawno przestały wypatrywać ich w oknie.
Kiedy nasz przyjaciel wypuszcza niewybredną wiązankę na temat Moskwy, pozwalam sobie na delikatną uwagę o tym, jak traktuje się turystów w tym mieście. Przyznaję, że trochę mi ulżyło, gdy usłyszałam, co przedstawiciel mieszkańców Syberii ma do powiedzenia o Kremlu. Tutaj mieszkańców stolicy nazywa się Moskalami, a rząd jawnie jest potępiany i obwiniany właściwie o ataki terrorystyczne w kraju. Zbrodnicza polityka nie jest tu zbyt popularna. Miłe zaskoczenie. Nie każdy obywatel Rosji uległ pod presją dziesiątek lat agresywnej rządowej propagandy. Więc intuicja mnie nie zawiodła, jest jednak wielka różnica pomiędzy europejską a azjatycką częścią Rosji. Widać to choćby w architekturze miast, w Moskwie właściwie nic nie istnieje dla zwykłych ludzi, wszystko jest jakby przepychem na pokaz, tylko nie wiem dla kogo, bo naprawdę pięknych obiektów nie można fotografować. Te wszystkie niefunkcjonalne gmachy, gigantyczne, niebezpieczne dla pieszych skrzyżowania, place defilad, pomniki, zdają się pełnić jedynie funkcję reprezentacyjne, mają być dowodem na faktyczną potęgę tego kraju (sic!) W Azji natomiast ma się wrażenie, że jakiś ład istnieje, że stworzona tu rzeczywistość funkcjonuje na użytek publiczny. Może fakt, że to Syberia sprawia, że prostota życia w tych ciężkich warunkach wygrywa z nędzną, często socjalistyczną jeszcze egzystencją. Bez wzajemnej pomocy ludzie po prostu zginęliby tu, więc wszechpotężne okienka informacyjne nie zatrzaskują się z hukiem przed klientem, a na brzmienie obcego akcentu tubylcy przyjaźnie się uśmiechają i zawsze próbują pomóc.
   Od naszego żywiciela wysłuchujemy jeszcze opowieści o nowym burmistrzu Krasnojarska. Niegdyś kierownik jednej z największych kopalni aluminium, dziś czterdziestodwulatek, uosobienie człowieka sukcesu, w czasie wakacji podróżuje po świecie Harleyem. Raczej lubiany wśród mieszkańców, zwolennik wolnego rynku.
   Urozmaicona licznymi opowieściami trasa przebiega bardzo przyjemnie. Oleg jest inteligentny i błyskotliwy, sądząc po tym, jak szybko łapie znaczenie moich tworzonych naprędce niby-rosyjskich słów. Zna spory kawałek historii kraju i regionu, interesują go szczegóły życia w Polszy, wymieniamy się więc informacjami o drobiazgach codzienności, jak ceny benzyny, czy występowanie jadalnych sosnowych szyszek. Właśnie, olbrzymie sosny syberyjskie, pod koniec sierpnia kuszą świeżymi, przepysznymi szyszkami. Można je, jak większość rosyjskich przysmaków, kupić w sklepikach, na peronach.
   Wreszcie pytam naszego wybawiciela o jego pracę. Jest komandorem oddziału rosyjskich służb specjalnych. O BOŻE! Przed moimi oczami pojawiają się zakrwawione ciała niewinnych dzieci w Biesłanie. Przez moment myślę, że on się zwyczajnie naigrywa, to nie może być prawda. Nie ma ucieczki. Przecież nie wyskoczę z okna pędzącego osiemdziesiąt kilometrów na godzinę pociągu! Jak się ratować z tego koszmaru?! Tymczasem Oleg, jak gdyby nigdy nic opowiada dalej o życiu na Syberii, tematu pracy jakoś nie rozwija (nic dziwnego, kto by chciał opowiadać o tym, jak na zlecenie rządu zabija Bogu ducha winnych obywateli?) Do dziś nie mieści mi się to w głowie, zawsze miałam określone wyobrażenie o specnazie i ten obraz kompletnie mi nie pasuje do postaci Olega. Pamiętam nawet jego słowa, że czyniąc dobro dla innych, na swej drodze będziemy spotykać również dobrych ludzi. Dziwna sprawa.
   Przez resztę trasy staram się skupić na rozumieniu rosyjskiego, zamiast szukać wzrokiem ukrytej w przedziale broni masowego rażenia. Nasz darczyńca zdążył poznać już szczegółowo plany pobytu w Mongolii. Naturalnie, kompletnie nie rozumie intencji naszej podróży na stepy i pustynię. O zbliżaniu się do Krasnojarska informuje nas przejazd przez gigantyczny most na rzece Jenisej, to obiekt wpisany przez UNESCO na listę zabytków dziedzictwa kulturowego ludzkości. Na tej wysokości świetnie też widać ciągnące się szerokim pasem, wielkie masywy czarnego granitu, oraz czerwone skały, od których miasto wzięło swą nazwę. Krasnojarsk tymczasem wita nas swym wystawnym gmachem dworca. We troje idziemy do poczekalni, a tam z rozwartymi ramionami pędzi na nas Monika w otoczeniu chóru dworcowych pracowników. Mam wrażenie, że nie widziałam tego księżyca w pełni lata całe! Mamy ponad siedem godzin do odjazdu mongolskiego pociągu. Oleg też musi czekać na swój podmiejski autobus kilka godzin. Robimy wiec sobie malutki piknik składający się z syberyjskiego frykasa, kalmarów. Dla nich właśnie warto przyjechać na Syberię, to prawdziwy rarytas. Nasze mini rozmówki polsko – radzieckie z 1967 roku, już gubią kartki od wertowania. Zgłębianie tajników rosyjskiego języka pochłania nas bez reszty. Organizujemy jeszcze małe zwiedzanko miasta o brzasku, czułe pożegnanie i już wciskamy się do stalowego potwora. Tym razem mamy szczęście podróżować mongolskim pociągiem.
Mój językowy obraz świata nie ogarnia zastanej tu rzeczywistości. W wagonie są tysiące Mongołów, musimy więc przejść po nich, aby wedrzeć się do przedziału. A tam... kolejna niespodzianka! Siódemka wesołych skośnookich i tona jakichś badziewi prawdopodobnie na sprzedaż. Nasi goście nie są zbyt zadowoleni, że przez białasów muszą się wynosić ze swojego magazyno-domu (swoją drogą, nie wyglądają jakby mieli bilety). Wietrzę w tym kolejny podstęp, to pewnie jakieś rusko-mongolskie porozumienie na rzecz przemytników. Stoimy na korytarzu całe półtorej godziny, tymczasem z naszego, już prawie pustego przedziału, wytaczają się kolejne torby, każda wielkości małego fiata...Po każdej torbie wypełza jeden mieszkaniec. Mamy teraz trochę czasu na obserwowanie tętniącej życiem małej filii Mongolii. To naprawdę zadziwiające, ale Mongołowie na każdej przestrzeni, w jakiej się znajdą, tworzą lokalną, zintegrowaną społeczność. W tym momencie czuliśmy, jakbyśmy wtargnęli do ich domu, podczas gdy to oni przecież bezprawnie okupowali nasz przedział. Kiedy wreszcie zakończyli wyładowywać tony swoich towarów, zajęliśmy miejsca i co dziwne nadal dzieliliśmy je z wesołą mongolską rodziną. Hmm, coś mi się zdaje, że oni nie zamierzają rozejść się do swoich zajęć. Jesteśmy skrajnie wyczerpani po naszej dzikiej przygodzie, a tymczasem niemożliwością jest odpędzenie się od gnieżdżących się na naszych głowach mongolskich potworków.
   Na każdej stacji handlarze wbijają się w okna i stąd sprzedają, czekającym już na peronie ludziom, swoje fatałaszki. Na tym maleńkim korytarzyku jest większy ruch niż na targu w Cieszynie, podczas inwazji Zaolziaków.
No a w przerwach między postojami, Mongołowie prowadzą intensywne życie towarzyskie. Mają niebywałą zdolność do bycia tu i teraz, każda czynność pochłania ich bez reszty, we wszystko wkładają całą swą energię. To niesłychane, że z jednaj strony potrafią bez pardonu zagnieździć się na twoich plecach, a gdy ty próbujesz w pociągowej toalecie choćby umyć zęby, to cała chmara niecierpliwych podróżnych stara się wyważyć drzwi, bo teraz oni chcą wejść. I już się na pewno nie wysikasz, ponieważ w tym stresie wszystkie drożne przewody ci się zablokowały.
   Na kilka godzin przed przejściem granicznym da się zauważyć delikatne ślady paniki. Nasi handlowcy upychają swoje skarby wszędzie. Na przykład w „naszym” przedziale odkręcają sufit, aby wyczaić, czy może tam znajdzie się miejsce dla choćby jednej z miliona par ich gustownych jeansów. Przeszukująca pociąg milicja również wykazuje się dużą pomysłowością. Wszelkie torby i pakunki, jakimi została przekupiona przez podróżnych, upycha pomiędzy bagaże, przerażonej całą akcją, pary Włochów. Ci zaś, nie mając pojęcia, co się wyprawia w tym cyrku, przychodzą do nas w obawie, że zaraz zostaną aresztowani. Dopiero teraz udaje nam się pozbyć gości i z gębami w oknie podziwiamy zmieniający się krajobraz.
   O świcie jesteśmy w Irkucku - stolicy Syberii. Miasto założyli kozacy w połowie XVII wieku. Tędy wiódł szlak herbaciany, handlowano również złotem i skórami zwierząt. W czasie panowania Iwana Groźnego zaczęto wykorzystywać izolację tego miejsca, powstała tu stolica nie tylko wielkiego regionu, ale też zesłańców politycznych i kryminalnych. Jako że sąsiednie miasta dzielą od Irkucka tysiące kilometrów, miasto przez lata było największym na Syberii więzieniem. Do dzisiaj jest tu wielu potomków Polaków, prawie cała inteligencja powstania styczniowego trafiła właśnie do Irkucka. To właśnie im przypisuje się rozwój rzemiosła, nauki i kultury tego pięknego miasta.
   Pierwsze pół dnia, od Irkucka do Ułan Ude, przejeżdżaliśmy brzegiem Bajkału. Całe siedem godzin przepięknych widoków gór okalających to potężne jezioro. Z brzegu machają do nas stada europejskich turystów. Większość z nich to pewnie Rosjanie, którzy przyjechali tu samochodami na małe wakacje. Wędkarze mają tu po prostu raj na ziemi, rybki same niemalże się panierują i wskakują na patelnię.
Jak wiadomo Syberia nie cieszy się zbyt wysoką jakością dróg. Zwykle już kilkadziesiąt kilometrów za każdym miastem asfalt zamienia się w... las. Wyjątkiem jest odcinek od Irkucka nad Bajkał. Szeroka, niczym autostrada, droga, równy asfalt, namalowane pasy, ba, nawet barierki z obu stron jezdni. Czy aby na pewno jesteśmy w Rosji? Okazuje się, że taka budowla nie powstała tu przypadkowo, jej wybudowanie ma swoją, przezabawną historię. Zaczęło się od planowanej wizyty prezydenta Eisenhowera w ZSRR. Władze USA zapowiedziały, że w programie będzie między innymi krótki wypoczynek nad Bajkałem. Chruszczow, wiedząc, że dojechanie tam i pobyt na dzikim terenie jeziora jest technicznie niemożliwy, zadecydował o budowie pięćdziesięciu kilometrów pięknej autostrady, oraz luksusowego hotelu w Listwiance. Na całe przedsięwzięcie Rosjanie mięli miesiąc czasu. Potrzebne do budowy materiały sprowadzono natychmiast z zachodu, ZSRR zapewniło dostawę wody i piasku (sic!) W ciągu niecałych czterech tygodni uporano się z zakończeniem prac, po czym delegacja z USA zrezygnowała z weekendu nad Bajkałem. Dziś jeszcze Listwianka jest jedynym miasteczkiem nadbajkalskim, do którego można wygodnie dojechać i pomieszkać w hotelu.
   My tymczasem pędzimy naszym żelaznym potworem, niemal samym brzegiem największego na świecie zbiornika słodkiej wody. Głębokość jeziora dochodzi miejscami do 1620 metrów, podwodne źródła, oraz mikroorganizmy samoczynnie oczyszczające wodę sprawiają, że jest ona krystalicznie czysta. Piękne zalesione zbocza okalające jezioro, kryją w sobie same skarby. Od niedźwiedzi, łosi, jeleni i syberyjskich soboli, po wielkie złoża diamentów i złota.
Wczesnym popołudniem jesteśmy w Ułan Ude, stąd już niedaleko do rosyjsko - mongolskiej granicy. Odprawa trwa około czterech godzin, jednak, z wiadomych przyczyn, nie oddalamy się zbytnio od drzwi wagonu. Z niewielu znajdujących się na tym przejściu atrakcji warto wymienić toaletę. No, może „toaleta” to zbyt wielkie słowo... Podejrzana dziura w podłodze, do której z góry prowadzi rura ze zbiornika wody, a gdy chcemy spłukać, należy w mgnieniu oka uciekać, bo zawartość dziury, pod impetem pędzącej wody, wydostaje się energicznie na całe pomieszczenie. Przy okazji higieny, jadąc do Mongolii należy zaszczepić się przeciwko przeróżnym świństwom. Przede wszystkim przeciw żółtaczce pokarmowej, polio, tyfusowi, błonnicy, durowi brzusznemu, tężcowi. To najlepiej zrobić... za granicą, na przykład w Anglii, tu szczepienia są darmowe, w Polsce będzie to koszt trzystu – czterystu złotych. Na pewno jednak warto się zaszczepić, na co tylko się da!
Po przekroczeniu granicy, w atmosferze symbiotycznej korupcji, zostaje nam dwanaście godzin do Ułan Bator. Wreszcie po jedenastu dniach osiągamy cel podróży. Jednak pomna naszych dziwnych przygód nie będę chwalić dnia przed zachodem słońca.
   Pierwsze godziny podróży przez Mongolię to wciąż jeszcze krajobraz tajgi syberyjskiej. W miarę pokonywania kolejnych kilometrów na południe teren przeobraża się w lasostep i step. Dookoła nas wielkie połacie łagodnych, zielonych pagórków, poprzecinanych spokojnie sunącymi rzeczkami. Jest to, bardzo popularna wśród turystów, centralna część kraju, zwana changajsko – chentejską. Stanowi ona trzy regiony górskie, oraz przyległe do nich doliny, równiny i wyżyny.
Pociąg zdaje się zwalniać sunąc pomiędzy, wkomponowanymi w górskie stoki, jeziorami. Stepowy krajobraz dominuje teraz za oknami naszego pociągu. Przyrodnicy zgodnie uważają, że to właśnie w Mongolii istnieje ostatni na ziemi niezniszczony step. W wielu miejscach jego przyroda od pięciu tysięcy lat po dziś dzień nie zmieniła się. Tereny stepowe zajmują dwadzieścia jeden procent powierzchni kraju. Od uciekających za oknem, łagodnych, bladych kolorów krajobrazu nie można się oderwać.
Wygląda na to, że wróciliśmy do łask aniołów stróżów, bo siódmego sierpnia, bladym świtem opuszczamy nasz pociąg, „na drugim końcu świata”, prawie dziewięć tysięcy kilometrów od domu (...)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz