HISTORIE Z PODRÓŻY

GHANA MAGICZNA

Mówi się, że Ghana jest najbardziej europejskim z afrykańskich krajów. Taka reklama mogłaby odstraszyć miłośników tego, co dzikie i travelersów uzależnionych od hard core'u. Jednak Ghana pokazała się nam jako idealna kompilacja dzikiej przyrody i tradycyjnej kultury z nowoczesnymi rozwiązaniami przyjaznej turystyki.


Czym jest ta europejskość? To, co zwykle nas w podróży denerwuje i z czym musimy niechętnie się godzić, w Ghanie praktycznie nie występuje. Zaczepianie, ceny dla turystów, nieistniejące, a jednak opisane w przewodnikach atrakcje, próby naciągania przyjezdnych. Oczywiste niedogodności, które spotykamy w krajach Afryki i Azji, jakby nie dotyczyły nas tutaj. Jakim cudem Ghanijczycy nie dali się nam zepsuć przez lata eksplorowania ich kraju? Nie wiem. Ale wiem na pewno, że potrafią się genialnie zaprezentować, zarówno turystom szukającym wypoczynku w resortach, jak i podróżnikom, przemierzającym niezdeptane ścieżki.


Na wschód od stolicy, Accry, rozciąga się rzadko odwiedzany przez turystów, naturalnie piękny i dziki pas wybrzeża z sytemem bajecznych lagun. Brak wyższej klasy hoteli sprawia, że trafiają tu jedynie „szaleni podróznicy”.


Rybacka wioska Ada Foeh chowa się między wzburzonymi falami zachodniego krańca Zatoki Gwinejskiej i spokojnymi wodami rozległej laguny. Szeroką plażę z grubym, żółtym piaskiem, dekorują palmowe zagajniki i bambusowe chatki rybaków. Każdy się nam kłania z przyjaznym „Welcome!” na ustach. Matka wysyła z nami trójkę swoich dzieci, aby mieć pewność, że bezpiecznie trafimy w umówione z wynajętym motocyklistą miejsce, przy mostku łączącym odnogi laguny. Mieszkańcy są bardzo zaciekawieni naszą obecnością. Dyskretnie się nam przyglądają, pozdrawiają, pytają czy trzeba nas gdzieś zaprowadzić, pomóc.


Z Ady do Kety wyruszamy taxi boat. Drewniana łódź z silnikiem gładko sunie po spokojnych wodach laguny. Okrążająca ją droga lądem byłaby pięc razy dłuższa. Mijamy wycięte z folderów krajobrazy rybackich osad i kolorowych łodzi, skupiska palm uginają się pod naporem oceanicznej bryzy. Stukilometrowy, dziewiczy odcinek wybrzeża ciągnie się stąd aż do granicy z Togo. To raj dla poszukiwaczy naturalnego piękna. Fale z hukiem uderzają o grząski piasek wydmowych plaż. Rybacy zajęci są rozkładaniem sieci, najmłodsi mieszkańcy wiosek nurkują w poszukiwaniu morskich stworów.


Podróżując między osadami logistykę, z pełnym zaufaniem, zostawiamy miejscowym. Nie ma szans się zgubić, nie pozwolą nam na to. Każdy kierowca mini busa tro-tro wie dokładnie dokąd chcemy dojechać i dopilnuje, żeby następny etap naszej drogi rozpoczął się gładko i bez problemów.


Podobno mamy małą porę deszczową, tymczasem żar leje się z bezchmurnego nieba. Kiedy wstajemy wcześnie rano, w pierwszej chwili wydaje się, że to chłodny poranek. Wystarczy jednak, żeby słońce w całości wyskoczyło znad linii horyzontu (a robi to nagle i bez ostrzeżenia), a od razu jest w zenicie, w całości skupione na usmażeniu właśnie nas. Bryza z oceanu jest prawdziwym darem. Wieczorem natomiast, na tej samej zasadzie rozżarzona kula, jakby odcięta nagle od samego środka nieba, ląduje gdzieś w oceanie, pogrążając okolicę w totalnej ciemności. Nie ma tu miejsca na stany pośrednie, jest albo czarność albo oślepiający blask.


Wschodnia część kraju, mało odwiedzana przez turystów miewa bardzo różne drogi. Zwykle asfalt kończy się wraz z miasteczkiem. Drogi szutrowe są jednak zaskakująco wygodne i szybkie do pokonania. Jedziemy na północ, tuż przy granicy z Togo, w jedyne górzyste miejsce kraju, na Avatime Hills. Shared taxi w postaci rozklekotanej osobowej Toyoty wiezie nas serpentynami, częściowo asfaltowej górskiej drogi. Wygórowana, jak nam się początkowo wydawało cena ma swoje uzasadnienie. Dobrze, że jesteśmy jedynymi pasażerkami. Do teoretycznie pięcioosobowego auta, w Ghanie mieści się dziewięc osób, ale tro-tro, którego odpowiednik w innym kraju afryki byłby wypchany po brzegi, tu zabiera dokładnie tylu pasażerów, ile ma miejsc siedziących. To jeden z powodów, dlaczego po Ghanie tak przyjemnie się podróżuje - dobrze zorganizowany transport poubliczny.



Amedzofe leży u podnóży najwyższego wzniesia kraju – niespełna dziewięciusetmetrowego Mount Gemi. Czterdziestominutowa wspinaczka na szczyt, w tropikalnej wilgoci to prawdziwe wyzwanie. Z wierzchołka rozciąga się imponujący widok na okoliczne wzgórza i usadowione na ich stokach wioski. W centrum wioski, tuż obok „rynku” - kwadratowego placu targowego stoi murowane biuro informacji turystycznej. Zaskakujący widok, wioska nie wygląda na taką, która prezentowałaby jakiekolwiek szczególne atrakcje. Działa tu jednak profesjonalnie prowadzony Eco Turism Project. Około sześciu kilometrów od centrum wsi mieści się piękny wodospad Ote. Pracownik biura, zaciekawiony naszą podróżą wypytuje o detale, poleca ciekawe miejsca i pobiera od nas formalną, niewielką opłatę za odwiedzenie wodospadu. Tłumaczy przy tym, na co dokładnie przeznaczane są pieniądze z biletów. Nie sposób mu nie wierzyć, do wodospadu prowadzi pieczołowicie wypielęgnowana, malownicza ścieżka przez dżunglę. 



Dróżkę wyznaczają idealnie wkomponowane w busz, kolorowe kwiaty. Zaporęczowany stromy stok wiedzie nas nad górny wodospad. Największą atrakcją jest toalna dzikość okolicy. Wysoko w koronach drzew szaleją ptaki i małpy. Niczym niezmącony huk wody wypełnia szczelnie gęsto porośniętą dolinkę. Decyzja, czy do naturalnego basenu wypada wskoczyć nago, to tylko formalność.






W drodze powrotnej, każdy napotkany mieszkaniec Amedzofe pyta, skąd i dokąd idziemy, czy nie trzeba nas aby zaprowadzić, czy nam się podobało i co już widziałyśmy w Ghanie. Nasz ambitny plan budzi podziw i zdumienie. Pracowanik centrum turystycznego pokazuje nam którędy wydostać się z wioski aby następny odcinek trasy pokonać pieszo. Stąd nie ma regularnego transortu, a przez dżunglę prowadzi regularnie uczęszczna ścieżka do Fume, kolejnego punktu na naszej trasie. „Tylko nie idźcie ścieżką na lewo, stromo w dół” - instruuje nas przewodnik. Z plecakami na plecach, aparatem i kamerą w gotowości ruszamy przez obłędnie zielony busz. Po godzinie podziwiania niezliczonej liczby kolorowych motyli orientujemy się, że idziemy w lewo w dół...  











LOTNISKO W LUKLI 

   Aby wybrać się na trekking w rejonie Everestu należy dostać się do Lukli, himalajskiej wioski leżącej niemalże na trzech tysiącach metrów. Można to zrobić pieszo - sześć dni marszu od Jiri gdzie jest najbliższy asfalt, bądź samolotem - z Kathmandu. Latają tu jedynie samoloty STOL (krótkiego startu i lądowania), gdyż pas startowy liczy tylko skromne 400 m długości.
   To jedyne lotnisko w Himalajach, które posiada wybetonowany pas startowy. Inne, które spotykałam w Himalajach Nepalu były zaledwie kawałkiem równego trawiastego pastwiska.
   Nasz lot ma się odbyć o 7.00 rano. Na krajowe lotnisko w Kathmandu przyjeżdżamy odpowiednio wcześniej - o 6.00. Na bramie wisi wielka, zamknięta kłódka, tłumek podróżnych stoi cierpliwie w żółtawej poświacie pierwszych promieni nieśmiało przedzierającego się przez mgłę, słońca. Po czterdziestu minutach zjawia się rozespany mężczyzna, otwiera bramę i wpuszcza nas do środka. W przewiewnej sali stoi kilka stanowisk odpraw, ale tylko jedno jest czynne. Bez udziału komputerów, za pomocą wielkiej księgi i stosu kartek z listami pasażerów, odprawiani są kolejni podróżni. Trwa to w nieskończoność i wydaje się, że nasz lot zaplanowany na wczesny poranek odbędzie się koło południa. Z półtoragodzinnym opóźnieniem odprawieni są pierwsi turyści, gdy przychodzi czas na nas udajemy się w stronę drzwi opatrzonych karteczką GATE 1, po drugiej stronie, na spalonej słońcem betonowej płycie lotniska stoi metalowa puszka, udająca autobus naszych linii, spomiędzy rdzawych plam w mocno nadgryzionej zębem czasu karoserii, wyzierają szczątki napisu SITA.


   Nasza piętnastka z trudem mieści się w środku, porysowane szyby w oknach strzelają o siebie energicznie, mini azjatyckie siedzenia trzęsą się i skrzypią podczas tej trzydziestosekundowej przejażdżki w okolice pasa startowego. Stajemy pośrodku niczego, kierowca daje nam do zrozumienia, że to już. Wysiadamy więc i wypatrujemy samolotu. Bezskutecznie. Niemiłosierny żar leje się z nieba, po jakimś czasie zaczynamy desperacko szukać skrawka cienia, zanosi się na dłuższy pobyt na tej betonowej patelni.


   W oddali majaczą w rozgrzanym słońcu dwa niewielkie śmigłowce, jakiś ranny samolocik z naderwanym skrzydłem, a naszej awionetki, jak nie było, tak nie ma. Kiedy już większość z nas znudzona leży pokotem tu i ówdzie z daleka widać powoli zbliżającą się awionetkę. Jest niepozorna  i wygląda na zabawkową. Samolot ma dwa małe śmigiełka przy skrzydłach i jedne malutkie drzwiczki. Po chwili zjawia się mężczyzna zaprzęgnięty w wózek z naszymi plecakami, wraz z pilotem wciska bagaże do... spiżarki (?) Stewardesa tymczasem rozkłada schodki i zaprasza podróżnych do środka.





   Wnętrze jest malutkie, po obu stronach po jednym rzędzie foteli, kabina pilota oddzielona jest od części pasażerskiej błękitną zasłonką. Każdy z nas znajduje sobie miejsce i nerwowo szuka pasów. Wszystko się rusza. Stewardesa przechadza się środkiem z wielką tacą i rozdaje nam po małym cukiereczki i wacie to uszu. Kiedy pilot włącza silniki rozumiem po co wata.




   Gdy rozpędzamy się z ogromnym hukiem po pasie startowym mam wrażenie, że jestem w rakiecie kosmicznej. Wszystko trzeszczy i telepie się. Jakimś cudem, nagłym podrywem wzbijamy się w powietrze. Szybko nabieramy wysokości, a rozległe zabudowania Kathmandu znikają pod nami. 


   Brzegi kotliny wznoszą się łagodnie i prowadzą ponad zielonymi wzgórzami gór Śiwalik. Zaopatrzona w aparat i różaniec (cóż innego poza modlitwą mi pozostało podczas tej karkołomnej powietrznej wycieczki), próbuję jednocześnie robić zdjęcia, modlić się i trzymać mocno, czego tylko się da. Lecimy na wysokości około czterech tysięcy metrów, niskie partie Himalajów stopniowo wznoszą się wyżej i spokojne pagórki zamieniają się w skaliste strome zbocza. Balansujemy rozklekotanym samolocikiem pomiędzy górami, tuż nad przełęczami.


   Lot trwa niespełna godzinę, ale dostarcza emocji na znacznie dłużej...
Do Lukli latają jedynie samoloty typu STOL (short take-off and landing) - krótkiego startu i lądowania. Samoloty tego typu przystosowane są do lądowania na każdym rodzaju nawierzchni pasa startowego oraz na przygodnych pasach. Dzięki małym oporom samolotów STOL i korzystnemu stosunkowi masy do mocy silników mają one zdolność szybkiego przyspieszania i maksymalnego skracania drogi startowej. Krótkie lądowanie to zasługa silnych hamulców i niskiej prędkości lądowania. Samoloty te mają ponad to pewną kluczową dla górskich lotów właściwość omijania podczas startu i lądowania przeszkód - w naszym przypadku są to piętrzące się skale urwiska i kręte, wąskie doliny.



   Lotnisko w Lukli znajduje się w dziesiątce najniebezpieczniejszych lotnisk świata i znane jest ze swoich ekstremalnych parametrów. Powstało w 1964 roku, kiedy to Edmund Hillary, zakochany w Nepalu, odwiedzając wschodnie rejony Himalajów uznał, że Lukla byłaby idealnym miejscem na lądowisko. Znalazł nawet świetnie nadający się na ten cel płaski skrawek gruntu, na którym naonczas znajdowały się tereny uprawne. Właściciele nie mieli jednak zamiaru sprzedawać ziemi, będącej ich żywicielką. Zaproponowali Hillaremu inne miejsce, gdzie "wiatr zawsze wieje w odpowiednią stronę". Teren faktycznie okazał się być idealny, sir Hillary natychmiast rozpoczął negocjacje, w wyniku których, za kwotę 635 USD kupił ziemię pod pas startowy. Ze względu na wysokogórskie położenie Lukli wprowadzenie ciężkiego sprzętu było niemożliwe, zaprzęgnięto więc do akcji mieszkańców miasteczka. Problem pojawił się gdy przyszło do utwardzenia lądowiska, bez udziału maszyn wydawało się to niewykonalne. Wtedy sir Hillary, wielki miłośnik i znawca Nepalu postanowił wykorzystać swą wiedzę o krau i wmieszać w całą akcję tradycyjny taniec Szerpów. W tańcu tym mężczyźni stoją w rzędzie i rytmicznie mocno przytupują. Zwołał więc Edmund męską część Lukli, zakupił hektolitry lokalnej rakshi i kazał tańczyć przez kilka kolejnych dni. W atmosferze festiwalowej zabawy pas startowy został profesjonalnie utwardzony. Koszty całego przedsięwzięcia zamknęły się w kwocie dwóch tysięcy USD.
   Po ekscytującym locie czas na spotkanie z ziemią. Lotnisko nie posiada żadnych urządzeń pomiarowych, lądowanie opiera się więc tylko i wyłącznie na wizualnej ocenie pilota. Z siedzenia pasażera wygląda to jakby pilot planował misję samobójczą. Nadlatujemy szybko znad zachodniego wzniesienia, sięgającego 3500 metrów i na bardzo krótkim odcinku zaledwie czterech kilometrów musimy obniżyć się do 2800 metrów, odbywa się to wciąż przy dużej szybkości. Nagle pilot robi bardzo ostry skręt w prawo, po czym nacelowuje na absurdalnie krótki pas, który nawiasem mówiąc jest wybudowany pod górkę (ma dwanaście procent nachylenia) . Nie ma szans na drugie podejście w razie gdybyśmy nie trafili na maleńki skrawek pasa, zawrócenie nie jest absolutnie możliwe, ze wszystkich stron otaczają nas góry. My, przez przednią szybę widzimy potężną skalną ścianę, która z zawrotną prędkością zbliża się do naszego samolotu. 
   Lądujemy gwałtownie, ostro hamujemy, opony piszczą jak szalone i stajemy dęba jakieś dwa metry przed granitową ścianą. Siedzimy jeszcze chwilę w osłupieniu, nie mając pewności, czy żyjemy. Dopiero uśmiech na twarzy stewardesy wyrywa nas z odrętwienia i na trzęsących się nogach wysiadamy z samolotu. Stojąc twardo na płycie lądowiska widzę, że jest ono jakby wykute w ogromnej ścianie czterotysięcznika.








NA WIELBŁĄDZIM GRZBIECIE 

Jest sierpień, 2006 rok, od kilku dni mieszkamy na pustyni Gobi, dziewięć tysięcy kilometrów od domu. Gobi to najwyżej wysunięta na północ pustynia świata, znajduje się na terenie Mongolii. Panuje tu skrajnie kontynentalny klimat, jest około 40˚C, wilgotność powietrza 10%, górski krajobraz Ałtaju Gobijskiego rozpływa się w palącym słońcu.

Siedzimy na przyprószonej pustynnym piachem karimacie i zajadamy się niemalże surową, świeżo zabitą specjalnie dla nas, kozą. Wgryzam się w smakowitą wątrobę ofiary, krew spływa mi po brodzie i kapie na ziemię. Natychmiast rzuca się na nią zaprzyjaźniony z nami pies gospodarzy Pandog. Dobrze, przyda mi się pomoc przy jelitkach.. Pustynne jaszczurki biegają zwinnie wokół nas (i po nas), pożerając małe, denerwujące owady. Trzeba się porządnie najeść, czeka nas całodniowa podróż na wielbłądach - time, w pobliskie góry.

  Potomkowie nomadów, mieszkańcy jurty, tradycyjnego domu na pustyni goszczą nas wspaniale, gdyby nie ich opieka nie wiedzielibyśmy nawet, co robić, gdy chce się iść do toalety, o ewentualnym polowaniu na zwierzynę nie wspomnę. Wielka micha mięcha, bulion z kozy, sute czaj i po cebuli, jak to wszystko przepchać przez wrażliwe europejskie podniebienie? Po przełknięciu ostatniego kęsa smakowitych wnętrzności ładujemy się niezgrabnie na wielbłądy. Nieprzystosowani do jazdy na oklep nie wiemy, jaki koszmar nas czeka... Po około trzystu metrach wędrówki z każdym kolejnym krokiem kościste siedziska naszych rumaków wbijają się głębiej i głębiej w nasze biedne tyłki. Wiem, że po tej podróży z powodzeniem mogę wydać mały podręcznik pozycji na wielbłądzie. Już nawet nie przeszkadza nikomu, że zwierzaki sikają nam po nogach, widmo bezpłodności jest o wiele bardziej koszmarne. Przy pierwszej nadarzającej się okazji zeskakujemy z potężnych zwierząt i prowadzimy je kilka kilometrów grzecznie na sznureczku. Nasz gospodarz już wie, jaki mamy problem, bardzo go bawi ten dramat.

  Po kilku godzinach marszu góry stają się coraz większe i ciemniejsze. Nadchodzi burza piaskowa, kiedy wreszcie docieramy do celu, wielbłądy mogą samopas poruszać się w poszukiwaniu źdźbła trawy, my rozpoczynamy mały trekking. Góry wyglądają raczej jak hałdy kopalniane, sprawiają wrażenie, jakby przy najmniejszym deszczyku miały zostać rozmyte. Są żwirowe, a każda z gór ma inny kolor. Koło siebie spotykamy intensywnie bordowe, białe, zielone, grafitowe. Pomiędzy pagórkami, w miejscu, którym idziemy znajdujemy nawet ślady zieleni, to tędy jeszcze niedawno płynęła górska rzeka. Częstym zjawiskiem mongolskich rzek jest tendencja do zmiany ich biegu. Kiedy rzeka zmienia kierunek pozostawia po sobie tylko suchą dolinę. Miejsce, które służy nam za drogę o właśnie takie wyschnięte koryto. Teraz jednak po wodzie nie ma śladu, a szkoda, bo nasza butelczyna już wyschnięta. To nie wróży nic dobrego. Jesteśmy teraz w miejscu, gdzie tworzy się burza piaskowa, na wzgórzach szaleje istny tajfun, niosąc ze sobą tumany, wdzierającego się wszędzie, pyłu. Oczywiście musimy sprawdzić, co kryje się za następnym wzgórzem, czyżby koniec świata? Wcale by mnie to nie zaskoczyło, cóż jeszcze może tam być? A jednak, niespodzianka, kolejne wzgórza, zupełnie takie same, jak te poprzednie.


  Nasz gospodarz zabierze nas teraz do źródła prawdziwej wody (cokolwiek to znaczy...) Zgarniamy nasze time i targamy je po rowach i wydmach. Woda znajduje się w głębokiej studni, śmierdzi z niej znacznie intensywniej niż od wielbłąda. Ale czy mamy jakiś wybór, czy lepiej wyschnąć na proch, czy zarazić się jakąś egzotyczną, nieuleczalną chorobą? Oczywiście, że lepiej się zarazić. Można ostatecznie pomodlić się do tych wszystkich szczepionek, które nam zaaplikowano, to musi pomóc. Woda nie tylko śmierdzi, ale również smakuje, jak zawartość od dawna nieczyszczonego szamba. Cóż, jeśli uda się zaleczyć rany po grzbiecie wielbłąda, to kilka bakterii nas nie zgładzi. Chyba. Z zapasem cuchnącej cieczy możemy ruszać w drogę powrotną, do gospodarstwa, gdzie rodzina czeka na nas pewnie z kolejnym apetycznym, krwawym posiłkiem.
  Szukamy sposobności, aby zeskoczyć z wielbłądów, może któryś zasłabnie, albo coś... Szczęśliwie zbliżamy się do podziemnego przejścia pod torami kolejowymi, z nami zwierzęta się nie zmieszczą, musimy więc troszkę je poprowadzić. Co za ulga! Nie wiem, jak to możliwe, że zapomnieliśmy o świętej zasadzie podczas jeżdżenia na tych stworach: „nie siedzieć na wielbłądzie dłużej niż 20 minut”. Wszystkie źródła o tym mówią, a my nic, głusi na ostrzeżenia wybraliśmy się na całodniową wycieczkę. Do naszej oazy wracamy więc w wielbłądami na sznurku, co jest powodem do wielkiej radości wśród naszych gospodarzy i ich małych szalejących dzieciaków, które radośnie wieszają nam się na szyje i od razu zabierają wielbłądy na jakieś szalone harce. Od jutra rozpoczynamy nową formę zwiedzania, piesze wycieczki po pustyni.




NAD ŚWIĘTYMI WODAMI GANGESU 

Indyjskie miasto Varanasi, jedno z najstarszych na świecie i najświętsze w całych Indiach miasto dla wyznawców hinduizmu. Przepływa tędy najważniejszy odcinek rzeki Ganges i to tutaj od prawie czterech tysięcy lat płonie święty ogień Shivy, jednego z hinduskich bogów. Każdego dnia, z całych Indii, przybywają tu rzesze pielgrzymów, aby obmyć swoje ciała w świętych wodach rzeki i zmyć z siebie wszelki grzech. Każdy hindus marzy, aby dokonać żywota właśnie tu, nad brzegiem Gangesu.


  Jest październik, koniec monsunu letniego, kiedy przyjeżdżam do Varanasi. Turystyczne getto miasta znajduje się na zachodnim brzegu Gangesu. Turyści przybywają tu przede wszystkim po to, aby być świadkami ceremonii pogrzebowych na świętych ghatach – szerokich kompleksach schodów prowadzących do wód rzeki. Nędzne hoteliki oferują perwersyjną atrakcję, widok na tradycyjne krematoria z okien najwyższych pięter. Mam przyjemność taki właśnie pokoik zajmować. Nad rzekę, gdzie odbywają się wszystkie rytuały jest tylko kilka minut marszu. Po drodze maleńkie, lokalne restauracyjki kuszą indyjską kuchnią, ich umiejscowienie w stertach śmieci i odpadów z pewnością nie dostarcza im zagranicznych turystów, ja ulegam jednak aromatycznej grysikowej mazi, mimo że intensywny zapach dymu, jaki spowija cała dzielnicę, nie pobudza apetytu.

  Z mroku wyłania się Ganges, jego wody odbijają tysiące świateł tętniącego nocnym życiem wielkiego miasta. Trzeba uważać, błoto i szlam- pozostałości po monsunie wciąż jeszcze zalegają na ścieżkach, łatwo możemy pogubić buty. Powietrze jest tu gęste i lepkie od dymu i tego wszystkiego, co niesie on ze sobą.
  Na czterech wielkich kompleksach świętych schodów pali się do czterystu ciał na dobę. Ceremonie wyglądają różnie. Jeśli zmarły pochodził z wysokiej kasty, jego rodzinę stać na wielki stos sandałowego drewna, podpalony świętym ogniem Shivy ciało pali się intensywnie przez kilka godzin. Najbliżsi na noszach przynoszą zmarłego, obleczony jest w kolorowe szaty, przystrojone żółtymi i czerwonymi kwiatami. W jego, na wpół otwarte usta, wlewają odrobinę świętej wody, dopiero teraz ciało spoczywa na przygotowanym wcześniej stosie. Kiedy wypalone zgliszcza wystygną do pracy przystępują pracownicy krematorium, w szczątkach szukając kosztowności, „pomagają” im w tym pałętające się psy i wszędobylskie święte krowy. Pozostałości ciał wrzuca się do świętych wód rzeki, a część żałobnicy zabierają do domu. Jeśli rodzina zmarłego jest biedna, stos nie jest tak okazały, ma zaledwie kilka gałęzi, pali się do godziny. Głównym celem kremacji ciał nad Gangesem, jest moksha - potrzeba uwolnienia się z cyklu życia i śmierci. Hindusi wierzą, że dusza z ciała wydostaje się przez głowę. Aby mogła się reinkarnować, trzeba ją uwolnić. Jeżeli ciało nie uległo całkowitemu spaleniu, najbliższy członek rodziny zmarłego musi kijem przebić jego czaszkę alby dusza spokojnie uleciała z ciała. To częsty widok podczas ceremonii pogrzebowej. Warto wspomnieć, że nie każdy zmarły jest kremowany. Istoty nieczyste – kobiety w ciąży, niemowlęta, trędowaci, homoseksualiści i święte krowy w całości wrzucane są do Gangesu. Unoszące się wokół rzeki opary zdają się tego niezbicie dowodzić. Jeśli zmarły był bardzo biedny, w ogóle nie stać go na spalenie na ghatach, w proch zamieni się w elektrycznym krematorium za jedyne 30 rupii (0,7 USD), nie zostanie jednak podpalony ogniem Shivy, co znacznie utrudnia korzystną reinkarnację. Dziś w ceremoniach pogrzebowych biorą udział całe rodziny zmarłych. Nie zawsze tak było, w czasach brytyjskiego panowania w Indiach, władze zabroniły uczestnictwa w ceremoniach pogrzebowych żonom zmarłych mężczyzn, częstym widokiem bowiem były akty samobójcze kobiet, które w rozpaczy rzucały się na płonące stosy.

  Dosyć wrażeń na dziś, zwłaszcza, że jutrzejszy poranek zamierzam rozpocząć od najpopularniejszej rozrywki w mieście, przepłynięcia się łódką po Gangesie o wschodzie słońca. Prosto z ghatów wchodzę w uliczki starego miasta. Ogromne jedwabne tkaniny rażą po oczach swoimi jaskrawymi, egzotycznymi kolorami. Na szczęście w tych wąskich przesmykach nie mieszczą się riksze, można spokojnie snuć się tu godzinami, w każdym z maleńkich sklepików kupując po jednej jedwabnej koszuli. Budynki przystrojone są kolorowymi kwiatami, z restauracyjek dobiegają znajome rytmy indyjskiej muzyki. Sprzedawcy zamykają swoje sklepiki nawet o północy, jednak przez całą noc można spotkać tu ludzi – mieszkańców ulicy.
  Ganges o poranku wygląda zupełnie inaczej niż nocą. Jest tu mnóstwo pielgrzymów, piorą swoje kolorowe szaty w świętych wodach, suszą je na brzegu. Wielu hindusów, stojąc po kolana w rzece obmywa swoje ciała. Taka poranna kąpiel to bardzo popularny rytuał, hindusi wierzą bowiem, że Ganges sam się oczyszcza, każdego dnia niosąc czystą, świętą wodę. Warto tu wspomnieć, że naukowcy regularnie badają wody Gangesu, zawartość pałeczek coli przekracza tutaj dwadzieścia tysięcy razy wszelkie dopuszczalne normy. Śmiertelność wśród mieszkańców Varanasi jest ogromna, co nie zniechęca milionów pielgrzymów do kąpieli w rzece. Wynajmuję maleńką łódkę ze sternikiem i staram się nie myśleć o tym, co potencjalnie może pływać wokół mnie, tylko podziwiać hinduskie i buddyjskie kolorowe świątynie, na których opierają się pierwsze, czerwone promienie słońca. Indyjska rzeczywistość jednak szybko mnie dopada, obok przepływa ciało niemowlęcia, wzbudzając u sternika zerową reakcję i tym samym cała magia świętej rzeki znika. Szybko uciekam, aby pokręcić się wśród maleńkich, krętych kolorowych uliczek starego, handlowego miasta.





TRAGARZ - NAJBARDZIEJ SZANOWANY ZAWÓD HIMALAJÓW 


  Pojechałyśmy do Nepalu same. Dwie młode, żądne mrozu i zakwasów w mięśniach dziewczyny z Beskidów. Kiedy w Pokharze załatwiałyśmy pozwolenia na osiemnastodniowy trekking w rejonie Annapurny wszedł właśnie nowy przepis o obowiązku wynajęcia przewodnika bądź tragarza na trasę. Ze znalezieniem chętnego nie było problemu. Mieszkańcy podgórskich miasteczek, zahartowani twardziele chętnie zarabiają w ten sposób. Bez pośrednictwa agencji wynajęcie tragarza nie jest drogie, około 6-7 USD za każdą dobę. Po zapłaceniu zaliczki razem ładujemy się na dach nadgryzionego zębem czasu autobusu i wyruszamy w drogę, do wioski, z której następnego poranka chcemy rozpocząć wędrówkę. Same mamy wielkie, ciężkie plecaki pełne wysokogórskiego sprzętu i potrzebnych do przetrwania akcesoriów. Tragarz, co nas początkowo troszkę dziwi, dzierży jedynie mały podręczny plecaczek. Ale wie, co robi, jest w końcu tubylcem, Himalaje, to jego życie.

  Spragnione morderczego trekkingu biegamy wprost po stromych skałach. Tragarz nie biega. Właściwie po pierwszym dniu marszu pada na twarz. Fakt, zrobiliśmy trasę przewidzianą na półtora dnia, ale niech on nie dramatyzuje, plecak nie jest przecież aż tak ciężki. Każdego następnego dnia nasz porter Tilip wygląda coraz gorzej, słania się na nogach, nabiera zielonych barw na twarzy. Domyślam się już, dlaczego był taki tani, no i ani słówka po angielsku nie rozumie, a do każdej bazy przychodzi godzinę po nas.


  Po tygodniu wędrówki temperatura w górach spada, na wysokości trzech tysięcy metrów sypie śnieg, tu spędzimy dobę dla lepszej aklimatyzacji. Zaczynamy poważnie się niepokoić o naszego portera, co on ma w tym plecaczku? Kosmetyki? My zakładamy już termoaktywną bieliznę na mrozy, kurtki wyprawowe, a ten – letnie spodenki, flanelowa koszulka, kamizelka. Powoli zaczyna robić się siny na twarzy. Na trasie spotykamy pewnego dnia Amerykankę, jej tragarz okazuje się być kumplem „z podwórka” naszego Tilipa. I tu zaczęło robić się naprawdę interesująco. Amerykanka pyta za pośrednictwem swojego portera, czy Tilip ma rękawiczki. Podobno czytała gdzieś, że wielu tragarzy idzie w góry nieprzygotowanych i niechybnie traci życie w krainie wiecznej zmarzliny. W tym miejscu posypała się cała lawina ciekawostek. Nasz porter nie tylko nie ma rękawiczek, on nigdy w życiu nie był w górach, a żeby było śmieszniej, do tej chwili nie miał pojęcia, że w Himalajach może być zimno!!! (W Polsce wie to każdy przedszkolak). Przypomnę, że nasz przyjaciel mieszka w Pokharze, skąd przez całą dobę można podziwiać majestatyczne, ośnieżone szczyty himalajskie. Tymczasem on myślał, że będzie to osiemnastodniowy spacer po lesie. Zabawne.
  Podobno ma ciężką sytuację finansową, poza tym zawsze miał ochotę przejść się na trekking, w efekcie dwie Polki – altruistki zabrały go w najwyższe góry świata na przygodę życia. Oczywiście możemy kupić mu odpowiedni sprzęt, ale wtedy nie dostanie wypłaty i jego żona i trójka dzieci będą cierpiały głód. Jeśli pójdzie dalej bez odpowiednich ciuchów ma marne szanse na przeżycie najbliższych dni, wysokości sześciu tysięcy metrów, mrozu, wiatru i metrowego śniegu.


  Jedno jest pewne, gdyby dziś zamarzł, natychmiast otrzymałby przyznawaną pośmiertnie prestiżową nagrodę Darwina, za najgłupszą śmierć. „Licencjonowany porter z Pokhary zamarzł w Himalajach, gdyż nie wiedział, że będzie tam zimno”. Dumna młoda wdowa odbiera nagrodę, przy niej uśmiechnięta trójka osieroconych dzieciaczków, oko kamery obejmuje ich na tle podupadającej budki z piwem, całość wieńczy rozświetlony wierzchołek Machhapuchare. Po tych barwnych wizjach podejmujemy męską decyzję odesłania Tilipa do domu, to jedyna szansa dla niego. Dostaje od nas pieniądze na kilkudniowe zejście do miasta. My tymczasem w najcięższym, kulminacyjnym miejscu trekkingu zabieramy same cały sprzęt i mozolnie pniemy się po strzelistych, monumentalnych skałach, aby spektakularnie pokonać Przełęcz Thorong Pass na 5416 m n. p. m. I wyskoczyć przy okazji na jakiś miły szcześciotysięcznik. Wieść o incydencie z Tilipem natychmiast rozniosła się szerokim echem, w czystym jak kryształ powietrzu, po górskich zboczach. Zdarza się, że tragarze sami uciekają, kiedy pogoda robi się niebezpiecznie zimowa, ale kto o zdrowych zmysłach decyduje się zwolnić portera, aby samemu dźwigać przygniatający bagaż?




TARGOWANIE SIĘ PO BENGALSKU 


W Azji jesteśmy już od dwóch miesięcy, dwie zaprawione w boju polskie podróżniczki. Po godzinach grzebania w stoiskach z orientalnymi indyjskimi błyskotkami, wykłócaniu się z nepalskimi projektantami biżuterii, negocjowaniu z tybetańskimi rzemieślnikami, jesteśmy mistrzyniami świata w targowaniu się. W każdym razie tak o sobie myślimy...
W Bangladeszu, malutkim państewku "na końcu świata" gościną podejmuje nas siostra naszego serdecznego kolegi z Anglii. Tanja jest Bengalką, przedstawicielką nielicznej tu klasy średniej.
Razem z nią i jej mężem jedziemy zatem spenetrować centrum potężnej Dhaki.


   Przez tłumy zakupowiczów przedzieramy się do ogromnego pawilonu, gdzie na kilku piętrach mieszczą się stoiska z tkaninami, strojami i biżuterią, sklepy kuszą krzykliwą bengalską muzyką i wielką różnorodnością wyboru. Krążymy w poszukiwaniu orientalnych błyskotek, Tanja tymczasem znika wraz z mężem w nieprzebranych fałdach kolorowych jedwabi, w niewielkim sklepiku z ciuchami. Dołączamy do nich w samą porę, aby dowiedzieć się, że nasze umiejętności targowania się, które nieskromnie uważałyśmy za wręcz wybitne, są śmiechu warte przy tym, co potrafi wynegocjować Tanja, a więc również większość tubylczej ludności, jak sądzę. Najpierw przez pół godziny udawała, że nic nie zamierza kupić, potem leniwie oglądała kolejne salwar kameez, wybrzydzając przy kolorach i rodzajach materiału. Kiedy wreszcie usłyszała cenę roześmiała się sprzedawcy w twarz, mówiąc, że chyba jest niepoważny i obrażona wyszła, pan wybiegł za nią, zaczęła więc na niego krzyczeć, oburzona jak w ogóle można proponować takie ceny. Weszliśmy do kolejnego sklepu, znów bez większego zaciekawienia przeglądając jedwabie, a gdy tylko wyłoniliśmy się na zewnątrz napadł na nas sprzedawca, przed którym się chowaliśmy (tak przynajmniej mi się wydawało), błagając, żebyśmy wrócili do jego sklepu, Tanja jednak nadal śmiertelnie obrażona bezceremonialnie mu nawyzywała. Rządna egzotycznej wiedzy Monika nie wytrzymała i próbuje wyciągnąć z Tani jakiś komentarz, okazuje się, że owszem jesteśmy bardzo zainteresowani wybranymi w pierwszym sklepie strojami, ale zakupowy savoir vivre mówi wyraźnie, że sprzedawca ma walczyć o klienta, który jest świętością, a całe te przepychanki mają pokazać, jak bardzo sklepikarzowi zależy na sprzedaży i dobrej opinii. Odwiedzamy więc jeszcze jedno stoisko, dwukrotnie ostentacyjnie przechadzamy się przed oczami zestresowanego sprzedawcy i wreszcie, niby od niechcenia i ciągle nadąsani, wstępujemy do sklepu, aby wreszcie sfinalizować zakup. Od progu pan proponuje cenę, na którą Tanja, mimo że bez zachwytów, to jednak gotowa jest przystać i wreszcie wśród komplementów, uśmiechów i podziękowań zainteresowani dobijają targu. Nie wiem, ile musiałabym tu siedzieć, żeby nauczyć się odgrywać takie handlowe szopki na co dzień. Usatysfakcjonowani wyruszamy na dalsze poszukiwania oryginalnych towarów, początkowo chciałyśmy oddzielić się od małżonków, jednak po spektakularnej prezentacji umiejętności Tani myślę, że nie spuścimy jej z oczu. Warto przy okazji zaznaczyć, że Mohamed nie zabrał głosu ani raz i nie brał żadnego udziału w zakupach. Nie myślałam, że w muzułmańskim kraju może w domu rządzić kobieta. Do każdej kolejnej transakcji używamy Tani i jej niezwykłych umiejętności, dzięki niej za tuziny kolczyków płacimy grosze, a sprzedawcy nawet nie próbują nas naciągać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz